Top » Katalog » Felietony Gazetowe »
Kategorie
Piosenki (669)
Przysłowia Radiowe (58)
Rewia Viva (7)
Smoleniowe Bajanie (1)
W Karzełkowie (7)
Pastorałki (21)
Bajki (14)
Opowieści z Biblii (7)
Najpiękniejsze Bajki Świata (8)
Baśnie i Legendy Polskie (9)
Felietony Gazetowe (36)
  Niedopowiedzenia (12)
  Padubi na niedziele (22)
Inne (3)



Wykonawcy
NOTOWANIA WETERANA GIEŁDY
 

Teraz takie czasy, jakich podobno jeszcze nigdy nie było. Tak przynajmniej twierdzą bezkrytyczni zwolennicy nowych czasów. Tymczasem przypomina to jedno z powiedzonek ongi najlepszego polskiego poety - Juliana Tuwima: „Co za czasy - umierają tacy ludzie, którzy przedtem nigdy nie umierali...”
Ale nie tylko poeci się zmienili i dawniej słusznych zastąpili słuszni dziś. Otóż muszę wam powiedzieć, że i po wojnie /tej światowej,  a nie jaruzelsko-polskiej/ prosperowała w Polsce giełda. I to jak! Zresztą mam zaszczyt zaliczać się do jej stałych bywalców. Nie wierzycie? To posłuchajcie:
Otóż dawno, dawno temu, gdzieś na początku lat sześćdziesiątych, w Poznaniu istniała giełda. A właściwie: „Giełda”. Mieściła się ona na tak zwanym Rynku Łazarskim i obejmowała wąski pas chodnika, patrząc w kierunku ulicy Lodowej. Tak, tej samej Lodowej, na której mieszkał piewca poznańskiej gwary Strugarek i - nieco później - znany blubraka poznański Adam Lewandowski.
Czegóż to na giełdzie nie było! Otóż przede wszystkim co było! Byli faceci, którzy handlowali wszystkim, co wyszło z użycia i zazwyczaj nie nadawało się już do niczego. Ale zaradnemu poznaniakowi zawsze się do czegoś przydało! Taki dynks, czy wichajster, takie coś z takim czymś, bez takiego czegoś...no, wiecie, o co chodzi! Tedy przychodzili rozmaici „przedsiębiorczy”, czy może tylko „zaradni” i kupowali śrubki, blaszki, dekle, ajzole, stare żarówki, gniazda, kontakty i lamelki.
Pomiędzy tymi od „mydła i powidła” stała arystokracja: - antyki. Ale ten towar jakoś nie szedł, zwłaszcza, że w owych czasach ludzie chętniej kupowali nowe, plastikowe, czy ebonitowe, niż jakieś tam pohrabiowskie barachła.
Na murku rozkładali swoje skarby handlarze kolorowymi gazetami, czy zaczytanymi książkami. Nie powiem, szczęśliwym trafem dało się tu upolować prawdziwe białe kruki, a nawet przeczyste „mewki”, czyli przemycone z zachodu pornusy. Nikt tego nie tępił, bo w tamtych czas dewoci siedzieli w kościołach, a nie na urzędach, więc polowanie na takie rarytasy było samą  przyjemnością. Oczywiście dla dorosłego, bo smarkacz od razu dostałby w sznupe!
Na murku leżały też tak zwane lumpy, czyli dzisiejsze „ciuchy na wagę”, lub jak kto woli „lumpeks”. Wśród tych wysłużonych przyodziewków dominowały „naniesione” rękawice robocze, kombinezony itp.
Ale byli i handlarze „naręczni”. Chodził sobie taki jeden z drugim Biniu w marynarczce i oferował zegarki najrozmaitszej maści. Dla chętnego otwierał witrynę, czyli rozchylał marynarkę, do podszewki której przymocowanych było kilkaset czasomierzy. W razie „niemca”, czyli „gliny”, czyli „szkieła” - witrynę się zamykało i chodu!
Zdarzało się, że znalazł się jakiś na ten przykład Wacek Gemylarz, który dorabiał, sprzedając sporty na sztuki! Przedsiębiorczość to nasza, poznańska cecha od lat!
Inny gość, dobrze dwa metry wzrostu i kwadratowa twarz - typowy okaz anatomiczny elephantiasis - lata całe przechadzał się z przerzuconymi przez rękę naręczami różańców    i koralików, w drugiej zaś ręce dzierżył kiczowato pokolorowane obrazki święte i fotografie zwierzątek rozmaitych. I recytował wciąż ten sam tekst: „Koraliki, łańcuszki, „pieszcionki”, obrazki! Chrystus myślący - na kolorowo! Kotki - na kolorowo!”
A pośród tego kolorowego tłumu przechadzał się wasz giełdowy reporter, czyli Jędruś z Engla. Kilkanaście zaledwie lat na grzbiecie i ciągły brak kasy... Tedy brało się plastikowe, w kolorze bursztynu, buteleczki po lekach starszych braci i topiło nad gazem. Powstawały bezkształtne kule, nie kule, które następnie tłukłem młotkiem na balkonie na ostrokrawędziaste kawałki. Rozgrzana nad gazem igła, dziurka w kawałku plastiku, nitka i już. Po chwili powstawał sznurek pięknie imitującego bursztyn plastikowego cacka. Reszta, to była już sztuka marketingu. „Pani kupi bursztyny?! Za trzy dychy! Prawdziwe! Patrz, pani, przyciągają papier! Wystarczy potrzeć o sweter!” Skutkowało. A potem - dawaj na piwo!
To tyle w pierwszej części wspomnień z giełdy, która tętniła prawdziwym życiem, zanim ktokolwiek zadzwonił w dawniejszym gmachu KC na mszę... Przepraszam - obwieszczając kolejne notowanie!

Jędruś z Engla

Utwory chronione przez Stowarzyszenie Autorów ZAiKS. Wszelkie prawa zastrzeżone. www.agencja-as.pl