Tak moi kochani - w końcu przyszła koza do woza! Ale nie tak zaraz. Dużo wody musiało w gminnych podaniach upłynąć ... A zaczęło się to tak: pewien chłop miał kozę. Eksploatował ją, ile wlezie. Co rano wypędzał na zieloną trawkę, pilnował, aby za dużo nie zeżarła, a kiedy już nieco głód oszukała - doił co się dało. Po południu natomiast zaprzęgał kozę do dwukółki i woził, co popadło. Jak nie popadło, też woził i tak sobie żyli. Tyle, że koza chudła i marniała a chłop grosze, zarobione na kozie, odkładał na kupę, Kiedy kupa była już spora, kupił sobie za nią wóz - piękny, nowy, błyszczący i w dodatku na paliwo płynne. Dola kozy przez to się jednak nie zmieniła - nadal żarła zielone, dawała białe i ciągnęła ciężkie. A chłop wozem ujeżdżał za koziną harówkę W końcu koza się zdenerwowała, łeb pochyliła i rogami wóz w perzynę obróciła, że i nie było co zbierać. Ukarany chłop chcąc nie chcąc poszedł z torbami I tak powstało to przysłowie: przyszła koza do woza! A gdyby je przełożyć na język codzienny, to można by powiedzieć, że każda cierpliwość ma swoje granice. Lepiej więc o tym pamiętać, niż doczekać chwili, gdy koza przyjdzie do woza.
|