Top » Katalog » Smoleniowe Bajanie »
Kategorie
Piosenki (669)
Przysłowia Radiowe (58)
Rewia Viva (7)
Smoleniowe Bajanie (1)
W Karzełkowie (7)
Pastorałki (21)
Bajki (14)
Opowieści z Biblii (7)
Najpiękniejsze Bajki Świata (8)
Baśnie i Legendy Polskie (9)
Felietony Gazetowe (36)
Inne (3)



Wykonawcy
SMOLENIOWE BAJANIE
 

BAJKA O KASI CO WĄSY ZGUBIŁA

Czy słyszeliście kiedyś bajkę o Kasi, co wąsy zgubiła? Nic dziwnego , że tej bajki nie znacie, bo jej po prostu nie ma. A skoro jej nie ma, to musimy ją wymyślić, gdyż jak powiedział poeta: "Stać nas na więcej!". A więc zaczynamy. Otóż załóżmy, że tytułowa Kasia była małomiasteczkową gąską, która trafiła do wielkiego miasta, jak cielęcina z nielegalnego uboju. Miasto było tak ogromne, że aż nie mieściło się w głowie. A mieszkała w nim w dodatku pewna samotna niewiasta z nadmetrażem. Postanowiła ona słysząc o kryzysie mieszkaniowym, usynowić naszą Kasię, wziąć na wychowanie i zasiedlić na nadmetrażu. Kasia, nieobyta ze światem. postanowiła pójść rzeczonej kobiecie na rękę, a może i dalej. Tak to się zaczęło. Nasamprzód trzeba było biedną Kasię odziać chędogo, tedy niewiasta wymieniła niewymienialne na wymienialne i przy pomocy wewnętrznego eksportu ubrała Kasię na swoją modłę. Czyli z chłopięca. Ba, umiłowanie płci męskiej sprawiło, że Kasia zmuszona została do zapuszczenia brody, wąsów i paru innych rzeczy. Ale cóż - na betonie kwiaty nie rosną, tedy trzeba było użyć wybiegu. Z tegoż powodu codziennie rano nasza niewiasta własnoręcznie przyklejała Kasi wąsy i to w dodatku sztuczne. Doszło do tego, że w niedługim czasie z nadmetrażowej Kasi opinia - za przeproszeniem publiczna - zrobiło Kazia i niewiele brakowało, a wyrodna właścicielka posunęłaby się do realizacji planów matrymonialnych, chcąc zdobyć kredyt em-em. Niestety, któregoś dnia Kasia wąsy zgubiła! Wtedy sprawa stała się głośna i nawet wyszła na jaw. Zaniepokojone ujawnieniem władze usunęły nadmetraż łącznie z Kasią i wszystko wróciło do polskiej normy a Kasia do swojego miasteczka. Tak, w tym miejscu muszę moją historię skończyć, gdyż zabrakło mi konceptu i nic mi do głowy więcej nie przychodzi. Cóż, powiecie teraz, że bajka ta jest wyjątkowa głupia i będziecie mieli w dodatku rację. Chociaż, chociaż... Jak się dobrze postaracie, to i z mojego badania morał wysnujecie na miarę potrzeb i możliwości. Bo pamiętajcie, nie ten głupi, co głupoty gada, ale ten, co je serio bierze.

TOMCIA MALUCH

Znacie bajkę o Tomcia maluchu? Jeśli znacie, to wasza sprawa, jeśli nie, to jeszcze gorzej. A że nie ma tego złego, które by bokiem nie wyszło, było to tak...
W pewnym małym miasteczku, gdzie diabeł mówi dobranoc a budzik dziń dobry, mieszkała sobie para Młodych. Ona, choć miała już czterdzieści, wyglądała na pięćdziesiąt, choć ważyła sześćdziesiąt. On nie wyglądał wcale, nawet przez okno. Byli niczym nie wyróżniającą się parą. Mieszkali kątem w kącie, chodzili obunóż, spali na leżąco. Pracując wytrwale nie dorobili się niczego i mieli to, co inni. A skoro niczego nie mieli, wszystko było przed nimi, czyli przyszłość ich - jak i nasza - rysowała się różowo. W tej sytuacji pan Młody poszedł po rozum do głowy. Ponieważ wyjątkowo długo nie wracał, pani Młoda wysza mu na przeciw i spotkali się w pół drogi. Dalej ruszyli już razem, aby w końcu, po wielu trudach, dojść do wniosku, który się sam nasuwał. Zgodnie z biegiem rzeczy, w dziewięć miesięcy póżniej, w pożyczonym łóżeczku kwilił już mały chłopczyk płci męskiej. Dali mu Tomcio. Tenże z roku na rok rósł w siłę,  mimo, iż Młodym żyło się po staremu, a jedyne,  czego mieli dostatek, to niedostatek. Dość na tym, że któregoś dnia pięcioletni Tomcio zażądał od rodziców tego, co mu się należało. Naonczas zdesperowani Młodzi podjęli oszczędności całego swego życia w kwocie złotych dwudziestu i postanowili życzeniom Tomcia uczynić zadość. Niestety, szalejąca inflacja zrobiła swoje i zanosiło się na to, iż owe dwadzieścia złotych powiększa jedynie rosnący nawis. I wtedy właśnie Tomcio wyrwał rodzicom monetę i wybiegł w przyszłość. Młodzi długo syna szukali, aż dali za wygraną w poczuciu klęski. Nad ranem z nerwowego snu wyrwał ich ostry klakson samochodu. Wylegli więc tłumnie przed dom i oczom ich ukazał się widok niezwykły - przed nimi stał fabrycznie nowy fiat polski 126 p a za jego kierownicą siedział małoletni Tomcio! Jak się okazało, mały desperat nabywając los loterii "Błękitna" stał się posiadaczem wielkiej wygranej. Cóż, tu właściwie kończy się ta niezbyt mądra bajka o Tomcia maluchu,  która głośno domga się genialnej pointy. Oto więc i ona: Cóż z tego, że jest jak jest i będzie jak być musi? Zawsze przecież pozostaje nadzieja, że los się kiedyś uśmiechnie, jeśli nie do nas, to do przyszłych maluchów dzisiejszych maluchów. A my? Cóż, po maluchu!

KRÓLOWA ŚMIECHU

Śmiech to zdrowie, mawiają ludzie bogaci i nie mają racji. A jeśli mi nie wierzycie, tedy posłuchajcie tej bajki. Otóż żyła sobie kiedyś królowa Śmiechu. Kraj, którym rządziła, rozciągał się od ucha do ucha. A wszystko tam było śmieszne. Na co człowiek spojrzał, rechotał, jak gdyby dopiero co pensję odebrał. W krzywych domach mieszkali krzywi ludzie. Ubrania nosili krzywe, buty nie do pary (a zwłaszcza lewe), widelce podobno mieli do noży, noże do łyżek a łyżki niepodobne do niczego. Jadali byle co, byle jak i byle kiedy, w dodatku byle było. A mimo to, a może waśnie dlatego, śmiali się całymi dniami do rozpuku, choć nawet echo im nie odpowiadało. Też było krzywe. W każdym krzywym domu wisiało krzywe zwierciadło a poddani królowej Śmiechu zobowiązani byli raz dziennie o określonej porze spoglądać w owe zwierciadła. Dla rozweselania. I było wesoło. Albowiem ktokolwiek spojrzał w lusterko, wszystko widział proste i normalne. W myśl zasady, że przeciwieństwa się znoszą, oczywiście. Więc i poddani królowej Śmiechu znosili co się da, ile się da i skąd się da. Gdyby te dobra zresztą pozbierać do kupy, to drugie królestwo by z tego można zbudować. Ale komu tam się chciało, gdy ogólna wesołość panowała i bawiono się ile wlezi. Niestety, któregoś dnia dla kawału wytłukł krzywe zwierciadło w całym królestwie. Królowa Śmiechu natychmiast rozkazła odlać nowe lustra, ale ponieważ w krainie tej wszystko robiono na opak, nowe lustra wiernie odbijały krzywą rzeczywistość... Tego królowa nie przewidziała! Mimo, iż zakazała używania luster wogóle, było już za późno! Poddani królowej Śmiechu swoje zdążyli już zobaczyć i nie do śmiechu im było. W całym królestwie zrobiło się smutno i ponuro i tylko jedna królowa Śmiechu jeszcze się śmiała, śmiała się, śmiała się, śmiała się śmiać...

KAPCIUSZEK

Historia, którą chcę opowiedzieć, zasługuje na prawdę na miano historii. A historia jak to historia - kołem się toczy. Często młyńskim nawet, co to najlepsze ziarno na najgorszą mąkę zmienić potrafii. Ale do rzeczy, jak mówią mole. Będzie to historia o pewnej skarbonce, czyli Kapciuszku, bliskim krewnym mieszka. A że z krewnymi najlepiej się ponoć wychodzi na durnia, tedy i to pokrewieństwo nikomu na dobre nie wyszło. Bo z tym Kapciuszkiem to było tak. Otóż niby wiedziano, skąd się wziął, ale jego znano tylko z legendy, czyli z padania ludowego , bo lud już wówczas padania pisać potrafił. Dość na tym, że przeszłość rodu Kopciuszków pozostawiała wiele do życzenia. Samemu Kapciuszkowi jednak życzono jak najlepiej i nic nie zapowiadało nieszczęścia, które zbliżało się doń wielkimi - za przeproszeniem - krokami. Początkowo, w mrokach historii, Kapciuszek był w dobrych rękach. Chuchano nań, więc żył jak u Pana Boga za kaloryferem. Ładowano też weń ile wlezie. A właziło sporo. A to jakoweś, to rupie czy guldeny - nie sposób wymienić. Choć gdyby się kto uparł, to by i wymienił. Wtedy się jeszcze zresztą wszystko na wszystko wymieniało a i handel był wymienny. Skoro się zresztą z Kapciuszka tyle nie wyjmowało, to się i wymieniło. Ale czas robi swoje, jak powiedział pewien marny robaszek cmentarny. Otóż po stuleciach zaczęły się dla Kapciuszka chwile trudne. Przez pewien czas zresztą przechodził nawet z rąk do rąk. Aż przyszło to najtrudniejsze - zmuszony został do zaciskania pasa! I co dziwne - im więcej weń wkładano, tym cieńszy się robił. Zanim jednak przyszła katastrofa wydawało się, że trafił wreszcie na niezłego opiekuna. Fakt - on sporo wyciągał, ale wszyscy mieli nadzieję, że Kapciuszkowi to z biegiem lat na dobre wyjdzie. Ale wyszło szydło z worka! Okazało się, że Kapciuszek został przedziurawiony od spodu i przez te dziurki przeróżni napełniali sobie kieszenie a napełniwszy, innym miejsca ustępowali. I bez względu na to, jakie były chęci ostatniego opiekuna, Kapciuszek musiał był ducha wyzionąć. Tedy i wyzionął w dodatku na naszych oczach. A wiecie co było potem? Opiekun wziął bezużyteczny Kapciuszek, napełnił go przednim fajkowym, przewiesił u pasa i przeszedł na zasłużony odpoczynek. Koniec. Tak, a my? Dokąd my mamy iść? I to bez Kapciuszka? No, chyba, że z torbami...

KRÓLEWNA ŚWIECZKA

Jakie teraz ciężkie czasy - powiedział pewien delikwent, dzwigając na plecach zegar kościelny. Ta mała dygresja jest nie do rzeczy, gdyż chciałem dziś opowiedzieć bajkę z życia sfer wyższych i to wyższych od tych, które my - maluczcy - za wysokie uważamy. Opowiem wam dzisiaj o pewnej dziewczynie, która zwała się Królewna Świeczka. Wychowywała się ona na dworze złej macochy Elekstryki i w dodatku w jej cieniu. Macocha wyładowywała swoją złość notorycznie na Świeczce, dlatego na dworze cały czas utrzymywało się wysokie napięcie. Ba, Elekstryka wszędzie wietrzyła zdradę, aż od tego przeciągów dostała. Tymczasem królewna Świeczka rosła cicho i ukradkiem. Któregoś dnia, gdy kwiat jej ciała zdążył się już rozwinąć, królewna Świeczka zakradła się do pałacowych piwnic Elekstryki. I cóż się okazało? Otóż to, że moce konwencjonalne niedoinwestowanej Elekstryki zaczynają się wyczerpywać! Królewna zatarła ręce w niewczesnej radości. Ale cóż, macocha Elekstryka dalej szafowała na prawo i lewo a jej doradcy twierdzieli, że mają swoje kontakty i wogóle jest cacy. Rozeźlona zaś na wścibską Świeczkę wygnała ją zaś gdzie pieprz rośnie. Wygnana, jak fora ze dwora, szła płacząc ku lepszemu jutru, aż się ściemniło. Potem podobno miała jeszcze jakieś perypetie z karzełkami, ale wolę nie powtarzać, gdyż u nas i bez tego wszystko się na krasnoludki zwala. Dość, że królewna Świeczka pod osłoną nocy przepadła, jak niejeden towar przed podwyżką. Tymczasem zła macocha nadal żyła ponad stan. Jaki był tego finał, to komu jak komu, ale wam domyślić się łatwo. Otóż koniec końców Elekstryce zabrakło sił. I to mniej więcej po zmianie czasu z letniego na zimowy. Cóż, trapiona kryzysem, wyzionęła ducha. Zamczysko okrutnie podupadło i jedyne, czym świeciło, to złym przykładem. A dworzanie, odbijając się w tych ciemnościach o siebie jak gruchy, wołali: "Ach, ach - królestwo za Świeczkę!". Niestety, było już za późno. Zapytacie tutaj pewnie o morał. Ba, żebym to ja go znał! W każdym razie, jak na razie, świeczek u nas dostatek. Ale zła macocha nie śpi!

ALICJA W KRAINIE GARÓW

Posłuchajcie teraz niebożęta bajeczki o Alicji w krainie garów. Otóż tytułowa Alicja - dyplomowany magister farmacji ze starego portfela - obudziła się tego dnia jak gdyby nic. Wstała, ubrała się w co miała i zupełnie rozneglżowana, jak do rosołu, stanęła przed lusterem. I nagle w lustrze dostrzegała przedziwny obrazeczek: stała tam młoda zdolna do wszystkiego dziewczyna i kusząco uśmichnęła się w obcym języku. Alicja również uśmiechnęła się i wyciągnęła do niej rękę. O dziwo! Ręka przeszła miękko przez lustro na drugą stronę. Alicja zrobiła więc krok, potem drugi i znalazła się po tamtej stronie! A wtedy dziewczyna zniknęła. Alicja rozejrzała się i wydało się jej, że jest w bajce. Wszystko po prostu tam było radosne, życzliwe i uśmiechnięte. W dodatku ze wszystkich stron otaczały Alicję dobra wszelakie, w pięknych, kolorowych opakowaniach. Dookoła unosił się dyskretny zapach pewexu. Alicji nogi ugięły się w pasie. Wolno ruszyła przed siebie. Co krok spotykała zawzięcie pracujących ludzi, którzy - o dziwo! - uśmiechali się ciężko tyrając! Alicja postanowiła do nich dołączyć. Niestety, wszystkie miejsca były pozajmowane. W końcu jednak trafiła do lśniącej czystością kuchni, gdzie podeszła do niej zażywna pani, podała szczotkę i ręcznik i poleciała zmywać naczynia, piętrzące się wokół. Nieprzyzwyczajonej Alicji robota nie szła, a nawet - mówiąc prawdę - leżała! W dodatku porozbijana na kawałki, jak naczynia, które Alicja tłukła niezręcznie, cała we łzach. A tamci ludzie wciąż się uśmiechali pracując. Na koniec Alicja, śmiertelnie znużona, z obolałymi od pracy rękoma, opadła z sił i starciła poczucie rzeczywistości. Ocknęła się w swoim łóżku. A więc był to tylko sen! Wstała, zjadła śniadaniową owsiankę na wodzie, najedzona rozparła się wygodnie w obszernym fotelu. Patrzyła dziwnym wzrokiem na zabrudzone ściany sublokatorskiego pokoiku, biednie umeblowanego i uśmiechnęła się szeroko. Tak! Dzisiaj listonosz powinien przynieść jej rentę! Cóż... Powiedzcie zatem, czyż prawdą nie jest, że renta starcza?

BAJKA O CALÓWECZCE   

Historia ta działa się jeszcze w czasach, gdy ludziom w rękach paliła się robota a nie grunt pod nogami. Bohater tej bajki - Jan Koszmarek - obudził się tego dnia nieswój. Przeciągnął się, wyjrzał przez okno ślepej kuchni i nagle... Coś przykuło jego wzrok! W trawie leżała śliczna i mała calóweczka. Leniwym ruchem wsunął ją za pazuchę i poszedł słowa przekuwać w czyn. Kuł tak do fajrantu a robota, jak zwykle. leżała odłogiem. Ba! Już nawet chwasty porastać zaczynały, gdy nadszedł majster. Wziął Koszmarka calóweczkę i wymierzył dzienny urobek. Wymierzył i zemdlał, gdyż okazało się, że Koszmarek nic nie robiąc wykonał tysiąc procent normy! Taka była calóweczka. Cu-do-wna! I poszła fama o Koszmarku tu i tam. A tam zwłaszcza. To i zaczęli zjeżdżać rozmaici specjaliście i mierzyli ową calóweczką co im trzeba i nie trzeba. A calóweczka wykazywała co należy i komu należy. Wpadli z tego w taki entuzjazm, że się w posadach zatrzęśli. I to był pierwszy znak. Raz nawet jak calóweczką fundamenty obmierzyli, to im z tego gotowy budynek wyszedł. Więc po co było budować? Zwłaszcza, że materiału na budowę i tak nie było. Za to wszystko ogólnie cacay. Ale jak to mówią: "cacy, cacy i po glacy!". I to był drugi znak. A calóweczka przechodziła z rąk do rąk i w sprawozdaniach robiło się tak dobrze, że się robiło od tego niedobrze. Tymczasem powoli zaczynało wszystkiego brakować. Doszło nawet do tego, że zabrakło braków! Półki pustoszały, fabryki stawały, ludzie leżeli odłogiem a Koszarek zachorował na własną prośbę i zniknął. Razem z nim przepadła gdzieś cudowna calóweczka. Zostały tylko wspaniałe pomiary, ogromne osiągnięcia i genialne wyniki. Tylko ludzie... Ludzie otóż mówią i mówią uczenie, że takich cudownych calóweczek jest ci u nas dostatek. Jedyny zresztą dostatek.

BAJKA O BABOJADZIE

Zapewne, kochanieńcy, znacie wiele bajek o Babie Jadze, ale założę się, że nikt z was nie słyszał pouczającej bajeczki o Babojadzie. A zatem posłuchajcie. W tajemniczym kraju, który leżał między jedną a drugą, a nawet trzecią krainą, żył sobie ludek chędogi, choć smarliwy i wielce bajaźliwy. Wszyscy tam bali się wszystkich i wszystkiego. Ba! Niejeden nawet bał się bać! Ze strachu oczywiście. I dlatego też władca tej krainy rządził swoim ludem jak chciał i spokój a cisza jeno panowały tam. Jednakowoż kiedyś gruchnęła jak grochem o ścianę wieść, że grasuje potwór, który porywa młode niewiasty i je pożera. Szczególny apetyt zaś miewa na młódki, którym ledwie kobiecość uwypukla się tu i ówdzie. Potwora tego przezwano Babojadem i wszystkie kobiety ukryły się tak starannie, że żaden kuperek nie był widoczny gołym - za przeproszeniem - okiem. Najdziwniejsze, że najstaranniej ukryły się najstarsze i najbrzydsze niewiasty. Jedną nawet w lesie za purchawkę wzięto, ot co! Tymczasem król, wielce kontent, chcąc jeszcze bardziej lud Babojadem nastraszyć, nakazał o Babojadzie wieści straszliwe rozgłaszać wszem. A nawet i wobec. Skutkiem tego kraj zaczął się gwałtownie wyludniać i wyludniły się do tak zwanego cna, gdyby prawda nie wyszła bokiem, jak szydło z worka. A kiedy już wyszła raz, nie było rady. Lazła i lazła gdzie oczy poniosą. Tedy i lud dał się ponieść i gdyby zwiedział się o wszystkim, zeźlił się okrutnie na króla-kłamcę. I co najważniejsze - przestał się bać! I wogóle! Tedy król nie przewidział. Widząc więc swój lud pozbawiony bojaźni co prędzej abdykował, przebrał się za byle co a nawet za Babojada i uciekł między bajki. I w ten to okrutny sposób okazało się, że strach ma wielki oczy i nie ma co ich jeszcze bardziej wytrzeszczać. A poza tym... Tak, tak - biedny to król, którego poddani bać się przestali. Nawet, jeśli to był tylko strach przed Babojadem. Prawda - królu?

KSIĘŻNICZKA NA BECZCE PROCHU

Bajka, którą wam opowiem, nie zdarzyła się nigdy, choć za jej prawdziwość ręczę. A jest to opowieść o księżniczce na beczce prochu. Otóż w kraju, który rozciągał się odtąd dotąd a może nawet stąd do tamtąd, żyła sobie udzielna księżniczka. Dziwnym zrządzeniem losu całe dni spędzała siedząc na beczce prochu i ani myślała z tej beczki schodzić. Poddani tak bardzo się do tej beczki przyzwyczaili, iż nie wyobrażali sobie nawet, aby księżniczka mogła siedzieć na czym innym. I tak płynęły lata, jak żaba crawlem. Któregoś jednak dnia, gdy księżniczka opuściła na moment beczkę z prochem, gdyż nawet księżniczki muszą czasem pójść piechotą, beczka gdzieś przepadła. I tu stała się rzecz straszna. Otóż nasamwpierw okazało się, że księżniczka bez beczki prochu wogóle nie przypomina księżniczki! Zaraz potem wyszło na jwa, że poddani na widok pozbawionej piedestału księżniczki niby drżą dalej, ale bynajmniej nie ze strachu! I wówczas to po całym królestwie rozszedł sie śmiech tak gromki, że dwór zacząsł się w posadach a ściany się lekko zarysowały i trzeba je było gumkami wycierać. Księżniczka zaś zarządziła poszukiwania owej beczki z prochem. Niestety, zarządzeń jej nikt nie chciał już słuchać. W tej sytuacji skarbnik królewski wpadł na pomysł, aby za odnalezienie beczki wyznaczyć nagrodę w wysokości. A może nawet wyższą. I wyznaczono. Nazajutrz cały dziedziniec pałacowy zarzucono beczkami, w nadziei nagrody. Ale jak odnaleźć tę, dzięki której księżniczka lud swój w trwożliwej wierności utrzymywała? Wybrano próbę ognia. Wrzucono na stos beczki - jedną po drugiej i trzecią po czwartej a nawet w odwrotnej kolejności. I nic. Beczki gorzały bez efektu. Na koniec całej ceremonii ostała już tylko jedna beczka. Księżniczka w desperacji postanowiła ją sprawdzić osobiście. Odbiła wieko. Wewnątrz panował mrok. Chwyciła więc łuczywo, aby sobie nieco poświecić i... Tak. To była ta beczka. To była beczka z prochem. Ale o tym księżniczka już się nie dowie. Wam natomiast powiem, jaki morał z tej bajki o księżniczce na beczce prochu. Otóż: jeśli już wlazłeś wysoko, to przynajmniej pilnuj stołka, abyś nie wyleciał. Nie tylko w powietrze!

LAMPA A LA DYNIA

Pewien znakomity i pewnie dlatego zupełnie nieznany konstruktor zmajstrował przedziwną lampę. Lampę a la dynia. Była ona tak podona do dyni, że ludzie o własnych siłach nie potrafili wyjść z podziwu. W dodatku lampa miała pewną zadziwiającą właściwość - wystarczyło ją podłączyć do prądu a z lampy ulatniał się duch. Stawał wyprostowany przed konstruktorem i kłaniał się do samej ziemi a nawet niżej. Maniery miał nienaganne i wszystkie polecenia wykonywał bez szemrania. I tak było aż do dnia, gdy złakniony posiłku i chleba powszedniego konstruktor wysłał ducha na targ. Po zakupy. Już samo lądowanie ducha poszło niepomyślnie, gdyż zahaczył on pewnego spekulanta, który handlował nieprawdziwą kawą prawdziwą z żołędzi i gumami do żucia spreparowanymi z gumek-myszek do szóstej klasy. Zahaczony spekulant rozdarł się tak paskudnie, że trzeba go było szyć, jadnakże nasz duch ruszył dalej, dziwnie utykając. Wywołało to zrozumiałe zaskoczenie i na targu zrobił się popłoch. Sprzedawcy nagle przestali się umawiać w sprawie cen, co prędzej je regulując, te zaś utraciwszy równowagę, spadły ze straganów, stragany natomiast zwijały się w kłąbek i toczyły ku lepszej przyszłości. Już po chwili duch lampy stał się sam jeden na placu, jak amputowany zresztą palec. W dodatku z pustą siatką. Już-już nasz duch miał wyzionąć ducha, gdy z pobliskiego uspołecznionego sklepu wyszedł przedstawiciel handlu. Wygłosił krótkie, acz treściwe jak pasza przemówienie, złożył wyrazy, nawet ładne, za zasługi w walce ze spekulacją, wreszcie wydał zaświadczenie. Bogu ducha winien duch odczytał z warg drżeniem: "Upoważnia się ob. tego a tego do zakupów dowolnych w dowolnym sklepie, dowolnie kiedy." Duch podziękował i udał się pod wskazane adresy, gdzie oczywiście niczego nie kupił, bo przecież w sklepach niczego nie ma. Ale o tym duch, jak to duch, nie miał pojęcia. Zrozpaczony wrócił więc do konstruktora, który zdążył sobie tak wyostrzyć apetyt, że ciął ducha, jak mieczem, obrzucił błotem i obelgami, wdeptał w ziemię, obsiał trawą i na tym miejscu postawił cokół z cudowną lampą a la dynia. Ale mimo próśb i gróźb lampa nie chciała czynić cudów. I nie dziwota, gdyż dzieje się tak zawsze, gdyż na żadne cuda nie ma co liczyć nawet wtedy, gdy duch jest w narodzie. Nie traćcie więc, kochani, ducha, ot co!

BAJKA O STOMILOWYCH BUTACH         

Historia, którą dzisiaj wam opowiem, jest tak nieprawdziwa, że z pewnością uwierzą w nią tysiące. A skoro tysiące tracą na wartości, liczy się tylko wiara. A było to wszystko tak. W ogromnym mieście, na jednym z osiedli, noszącym dumną nazwę "Naprzód bez Celu", zamieszkał obywatel - Żelisław Typowy. Jego szarość była klasyczna. Zarabiał przeciętnie, żył przeciętnie, nawet puls miał przeciętny. I tak było do chwili, w której zaczyna sie nasza historia. Otóż któregoś ranka, kiedy kończył malowanie olejnicą nowego desenia na bosych stopach, co znakomicie zastępowało skarpetki, zauważył, że podeszwa jego jedynych butów stała się tak cienka, jak - nie przymierzając - budżet rodzinny. Mówiąc prościej - ostatnie buty Żelisława Typowego należały do przeszłości. Początkowo nasz bohater upadł na duchu, ale w końcu wstał i - dla podkreślenia powagi chwili - na czczo postanowił doczekać godzin otwarcia sklepów. Punkt dziesiąta - boso, ale w ostrogach - przekroczył progi eleganckiego salonu obuwniczego. "- Czego?" - warknęła życzliwie zażywna ekspedientka. Żelisław poprosił o parę butów. "- Jaki numer?!" - zapytała pieszczotliwie z pianą na ustach. Żelisław zgodnie z prawdą odpowiedział: "- Przeciętny..." Niestety, ani takiego ani innych numerów sklep nie posiadał. Cóż było robić? Bohater nasz, ciągle boso, podreptał boso gdzie się dało i jak się dało. Niestety bez skutku - był po prostu zbyt typowy. Tymczasem słońce poczęło chylić się ku upadkowi, czyli przeszło na pozycję zwaną zachodem. Żelisław, ledwie już żyw ze zmęczenia, strudzony okrutnie, usiadł na jednym z podmiejskich pogórków. Wydawało mu się, że jego bose, choć pokryte olejnicą z importu stopy przemierzały cały świat. Cóż, bez celu. Powoli więc zapadał w nerwową drzemkę. Nagle... Ocknął się, przekonany, że ani chybi, coś uwiera go w część ciała służącą poniekąd do siedzenie. Wsatał więc i oniemiał z wrażenia! Okazało się otóż, że nasz Żelisław goniąc za butami trafił na podmiejskie wysypisko śmieci. A to, co go tak beztrosko uwierało, to była ogromna sterta, fabrycznie nowych a porzuconych jak narzeczona butów! Widocznie jakaś fabryka, której butów nie przyjęto na eksport, wyrzuciła je, wstydząc się krajowego odbiorcy. Żelisław chwycił pierwszą z brzegu parę - pasowała! Jak ulał! A wokół walały się steki podobnych, dobrych, typowych a może jeszcze lepszych butów, niedocenionych przez bezecnego kapitalistę. Nie, tego przeciętny organizm Żelisława Typowego przeżyć nie umiał! Tracił powoli przytomność. Ostatnim już wysiłkiem odczytał miszczące się na podeszwach napisy: "STOMIL"! A więc jednak! Po latach udręki i nieszczęść przyszło szczęście! Stomilowe buty! Żelisław znalazł stomilowe buty! I wtedy poczuł się jak w bajce. Bo czyż bajką nie jest nasze życie?

BAJKA O RODAKU I ZŁOTEJ RĄCZCE

Posłuchajcie kochanieńcy bajki o Rodaku i złotej rączce. Otóż pewnego dnia przyszedł na tak zwany świat Jan Rodak. Dziecko od pierwszych chwil swego nonsensownego istnienia budziło sensację, choć nikt nie wiedział dlaczego. Niektórzy lekarze co prawda twierdzili, że jest on typowym przykładem dwóch lewych rąk, ale było inaczej. Tym bardziej, że z biegiem lat jedna z Jankowych rączek stawała się coraz bardziej zwinna i sprawna. Im biedniejsi stawali się rodzice, tym bieglejsza była rączka Janka. W im większą popadali Rodacy mizerię, tym większy pożytek wysnuwali z rączki małego Jasia, co to rósł na ich  pociechę. Co prawda matka radziła się rozmaitych powag, ale zbywano ją żartem.I tak to trwało aż do dnia, gdy w mieszkaniu Rodaków zepsuł się telewizor. Zegar wskazywał akurat wpółdo. Starzy Radacy już-już mieli się pogodzić z brakiem ulubionej audycji, gdy nagle... Mały Janek rzucił w kąt kość tykową, którą był ssał na kolację, wsadził swą nietypową rączkę w telewizyjne bebechy i... Tak! Telewizor przmówił ludzkim głosem spikera! Janek na tym jednak nie poprzestał. Z rozpędu przerobił zaniechaną superheterodynę na odbiornik kwadrofoniczny, z nieużywanej lodówki zmajstrował czujnik napięcia rodzinnego i na koniec przystąpił do budowy elektrowni atomowej. Na szczęście rodzice przy pomocy sił szbkiego reagowania zdążyli pohamować jego zapędy. Zapanował pokój. Niestety na krótko. Stara Rodaczka rozpoczęła więc systematyczne obserwacje Jankowej rączki. Tym bardziej, że rączka owa zaczęła promieniować intensywnym a sugestywnym blaskiem. Pierwszy z rodziców zareagował stary Rodak wrzeszcząc: "Złoto! Spłacimy długi!" I co gorsze, okazało się, że miał rację - prawda wyszła na jaw z podziemia. Nagle choć już całkiem legalna - Mały Rodak miał złotą rączkę!!! Tak. I tu zaczęła się straszna historia biednych Rodaków. Pisali do gazet, chodzili od jednego do drugiego, byli nawet u trzeciego - i nic. Proponowali, radzili - i nic. Próbowali upaństwowić lub opatentować - też nic. I w końcu biedni i opuszczeni Rodacy usiedli i zapłakali. I dopiero przez łzy dostrzegli, że wokół nich aż roi się od takich jak Jankowa złota rączka! Dostrzegli, że ich Janek był najnormalniejszym pod słońcem człowiekiem! Ba! Ale cóż z tego? Bo któż jeszcze jest w stanie pozbierać do kupy te wszystkie złote rączki i kazać im robić co trzeba? No, chyba, że już nie trzeba. Zresztą ponoć my - rodacy - my wolimy żelazo...

BAJKA O BRZYDKIM MYŚLĄTKU

Oto i bajka o brzydkim myślątku. A zaczyna się ona tak. Był piękny, niepospolity dzień, kiedy Krzesisław Wu ronił swoje pierwsze, piękne jak Chopin przed pierwszym myślątko. Ledwie narodzono zatrzepotało swoim bogatym wnętrzem i spojrzało na Krzesisława miłośnie. A wtedy on zrozumiał, że już nigdy nie ukradnie sąsiadowi mleka sopd drzwi. Ale na tym nie koniec opowieści, gdyż za moment spod kwadratowej czaszki Krzesisława wyturlało się myślątko drugie. Sodkie, że aż psuły sie zęby! Ale Krzesisław Wu przyhołubił je, wziął w nienawykłe od czułości dłonie urzędnika państwowego i od tej chwili postanowił przynajmniej raz dziennie przeprowadzić staruszki przez jezdnię i to koniecznie na zielonym świetle. Czuł, że wypełnia go uczucie dobroci. I wówczas na świat przyszło myślątko trzecie. Jeszcze piękniejsze! Wkrótce po jego poczęciu Krzesisław opowiedział się za porozumieniem a nawet - o zgrozo! - osiemdziesięcioletniej sąsiadce z vis a vis nadpłacił niczym nieuzasadnione alimenty! Zrobił sie wręcz nieprzyzwoicie czysty, wprost kryształowy. Przebąkiwano nawet tu i ówdzie o... aureoli! Lecz wtedy właśnie przyszło na świat TO. Straszliwe, paskudne, blade jak przedszkolne dzieci i w dodatku ordynarnie rżące z byle czego. BRZYDKIE MYŚLĄTKO!!! Najsamwpierw wylazło na stół i zrobiło wbrew, potem zachorowało na podłogę, wreszcie ruszyło korytarzem. sąsiadowi wypiło mleko na tydzień naprzód spode drzwi, wepchnęło kilka staruszek na jezdnię w godzinie szczytowania i przestało uiszczać! Za cokolwiek! Niektórzy nawet twierdzili, że głupota brzydkiego myślątka była tak wielka, iż z lubością oglądało telewizję! Skargi na Krzesisława Wu poczęły napływać jak śnięte ryby Wartą. Pierw odezwało się Towarzystwo do Walki z Przejawami, następnie Związki Miłośników Wisły w Miedonii pomówił Krzesisława o życie ponad stan. Jakby tego nie dość, brzydkie myślątko wykopało wszystkie normalne myślątka na zbity pysk i zaczęło się panoszyć jak bzdura wszyscywiedzągdzie... Tego Krzesisławowi było za wiele! Wrzucił któregoś dnia brzydkie myślątko prosto w rozpędzony ludzki tłum. I teraz już wydarzenia potoczyły się błyskawicznie. Brzydkie myślątko poszło w ludzi i krąży wśród nas. Ba! zbratało się, zrzeszyło, ustroiło w cudze piórka i żyje, aż hej! Jego brzydota jest tak wilka, że aż nietykalna. A Krzesisław Wu zmarniał, zrezygnował i wogóle przestał myśleć. Trochę na wszelki wypadek a trochę ze strachu.  

BAJKA O PRONITCE Z PŁYTAMI     

Bajka o Pronitce z płytami wydarzyła się w mroźne, grudniowe popołudnie. Na miejskim deptaku trwał kiermasz świątczny, jak gdyby nigdy nic. Gęsto rozstawione staragany kusiły jak święty Michał diabła. Dziatwa szkolna hasała między straganami obrzucając się czym popadnie. Na kogo popadło - na tego bęc! A na jednym za straganów sprzedawała płyty gramofonowe mała, chuda i licha dziewczynka imieniem Pronitka. Niestety, tłum nie zwracał na nią uwagi tym bardziej, że właściwie nie miała czym handlować. A tu mróz coraz tęższy, że ledwie się w pasie dopinał. Mała Pronitka marzła. Piecyk kokosowy niewiele dawał ciepła, może dlatego, że kokos był kradziony, gdyż kradzione nie tuczy. W końcu zresztą i kokos się skończył, więc Pronitka wrzuciła do ognia ostatnią deskę ratunku. Onaż spłonęła gwałtownie. A klienci z dala omijali nędzny stragan Pronitki, więc ta w desperacji wrzucała do ognia pierwszą z brzegu płytę. Płyta zachrobotała nędznie wytłoczonymi rowkami, zasyczała i zapłonęła jak zapałka. W jej mdłym płomyczku Pronitka poczęła marzyć. Wydało jej się, że prowadzi stragan pewexu a o jej płyty ludzie biją się jak wół o malowane wrota. Cóż, niestety, płyta zgasła i Pronitka znów zadygotała. Ortalion z podpinką niewiele dawał ciepła. A ludzie przechodzili mimo, mimo że Pronitka zachwalała swoje przeterminowane płyty. Za chwilę więc wrzuciła do ognia kolejną płytę, która zagorzała płomieniem pięknym i delikatnym. Cóż, pewnikiem była to poezja śpiewana. A Pronitka przy niej marzła. Przypomniało jej się dzieciństwo, adapter bambino z wkładką i pocztówką dźwiękową z dedykacją. Pod rzęsą pojawiła się łza, która rychło zamarzła. A tymczasem płyta zgasła. Zupełnie przemarznięta i zrozpaczona Pronitka wrzuciła do koksownika ostatnią już pytę. Ale czy tworzywo było nie takie, czy też skończyła się cierpliwość eksploatowanego bez sensu koksownika, dość, że płyta nie zajęła się niczym. A ogniem szczególnie. Pronitce zabrakło sił, by choć rączki zacierać. Słaba coraz bardziej i już za moment osunęła się lekko i niezauważalnie na nieodsnieżoną ulicę. Taaak. kiedy nazajutrz rano pierwsi klienci udali się na kiermasz, stanęli zadziwieni. Zamiast małej Pronitki za straganem stała wielka, rumiana baba w futrze z dorsza i szeroko uśmiechnięta sprzedawała nowe, nowiusieńkie płyty. Do stoiska nie sposób było się docisnąć. I tylko w górze, nad spragnionymi płyt tłumem, połyskiwał wielki, kolorowy neon: "Polonijno-Zagraniczne Przedsiębiorstwo Fonograficzna POLMARK".

BAJKA O ZAHAROWANEJ KRÓLEWNIE

Opowiem wam teraz surrealistyczną bajkę o zaharowanej królewnie. Będzie to bajka zupełnie wyjątkowa, bo czy kto słyszał, aby władca splamił się jakąś robotą? Prócz kresiej, oczywiście. No, tedy słuchajcie, słuchajcie i wnioski pilnie notujcie. Może za siedmioma, może za górami, może za czym innym, dość, że żyła sobie królewna, która władała ludem krnąbrnym a nierobotnym. Lud ów, który ważył sobie lekce, jeno pić a używać chciał, jeno pieniądzorki garściami dobywać, jeno galaretesami się opychać. Królestwo naszej królewny było więc tak ubogie a bieda tam taka okropna, że aż piszczała. wzywano nawet rozmaitych specjalistów, aby to piszczenie zlikwidować, ale piszczało nadal, choć coraz głośniej. Nawet spać nie było można, tedy gnuśny ludek niewyspany chodził i tym bardziej robić mu się nie chciało. Królewna prosiła, błagała lecz lenistwo w onym kraju panoszyło się, jak gdzie indziej głupota na szpaltach. I tak to trwało aż do chwili, gdy... Właśnie! Królewna pewnego dnia otarła pot z czoła i dawaj! Tak! Wreszcie wiedziała, co zrobić! Co prędzej zakasała królewskich rękawów, podkasała brokaty, odrzuciła złotogłów i wzięła się do roboty! Jak to robota zobaczyła! A królewna tymczasem sprzątała, czyściła, wymiatała, pucowała, aż niebawem zamek królewski zalśnił czystością i porządkiem. Poddani porozdziawiali swe leniwe gęby a królewna harowała dalej, jak nie przymierzając zając pod miedzą. Z tego wszystkiego w końcu i ludowi zrobiło się piekielnie głupio i niechcący wziął się i on do roboty. I tak, wspólnymi siłami, sprawiono, że niebawem królestwo - dotąd biedne i zapuszczone - wyglądało jak priorytetowa budowa w telewizji o wpółdo. I tu właściwie bajka nasza już się kończy. Niestety, jest to mimo wszystko tylko bajka i próżno w niej szukać porównań z rzeczywistością, która jak węgorz - bez mydła. Jedyne, co z owej bajki o zaharowanej królewnie wynika, to morał. A brzmi on mniej więcej tak: choć ze szczytów często-gęsto doliny nie widać, to przykład zawsze idzie z góry.

BAJKA O KPIĄCEJ KRÓLEWNIE

A oto jedyna w swojej prostocie bajka! Bajka o kpiącej królewnie! Bajka, której początek zapewna brzmi mniej więcej tak. Na zamku, który zwał się swojsko Yale, mieszkała sobie kpiąca królewna. Mówiono o niej rozmaicie. A to, że brzydka, jak kwit na węgiel. A to, że paskudna, jak przeciąg. A to, że nieznośna jak hamulec od karuzeli. My zaś możemy o niej powiedzieć z ręką na sercu, iż postaci była mizernej, wzrostu podłego a wyglądała, jak złośliwy karzeł z importu. Jak z powyższego widać, lud był jej niechętny, choć tęgo bał się batów, które nosili jej ekonomowie. A kpiąca królewna rządziła krajem wedle własnego widzi jejsię, na przekór wszystkim i na opak. Nigdy nikogo nie słuchała, dobre rady i muchy mając w nosie. Do tego była osobą niezwykle gadatliwą, tak, iż latem nawet język miała opalony. A słowa jej! Ostre, jak warszawskie ogórki po goleniu! Któregoś dnia doniesiono kpiącej królewnie że jeden z jej poddanych nie chce poddać się bez reszty i wogóle ma podejrzane cele na oku. Dowiedziwaszy się o tym królewna natychmiast oddała mu w dożywotnie używanie celę na swym zamku i sądziła, że strachem wymusi spokój swych poddanych. Tym bardziej, że przy okazji obrzuci nieszczęśnika błotem i plugastwem wszelkim, które nawet materialnym filozofom się nie śniło. Kiedy jednakże prosty ludek usłyszał owe pomówienia a kpiny, poszedł po rozum do głowy. Gdy wrócił, otworzyły mu się oczy na łgarstwa i kpiny kpiącej królewny. I gdy już gawiedź oczy otwarła do końca, nagle ujrzała swoją królewnę a całej majestatycznej obrzydliwości. To poddanych wystraszyło! Kpiąca królewna została wyśmiana do łez, przegnana na cztery wiatry, tudzież oprawiona w ramki i powieszona pod powałą. Gdy stało się to już, lud obrał władcę spośród siebie a na jego koronie kazał wyryć napis następujący: "Marny to pan, co kpiną własną małość pokrywa". I tak zakończyła się ta niesławna historia kpiącej królewny. A choć powiadają, że wiele jest jeszcze krain, gdzie owe kpiące panie władanie sprawują, wy pamiętajcie, że prawdziwy krytyk cnoty nie boi się tak długo, póki jej ktoś oczu nie otworzy!

BAJKA O KACIE W BUTACH

Ciekaw jestem, czy znacie bajkę o kacie w butach? Myślę, że tak, gdyż jesteście ludkiem, który w życiu wyjątkowo wiele bajek się nasłuchał. Ale mimo to posłuchajcie. Otóż, jak powiadają, każdy władca ma takiego kata, na jakiego sobie zasłużył. Dlatego też król słynnej w świecie krainy Katafalii miał kata w butach. Tych butów wszyscy katowi zazdrościli, mimo, iż były wiekowe i wraz z zawodem przechodziły z ojca na syna. Buty miały krój starożytny, wysokie i - jak obyczaj każe - w czerwonym kolorze ochronnym. Z powodu tychże butów kat ten był powszechnie ceniony i szanowany, choć złośliwi twierdzili, że to tylko ze strachu. Widocznie było w tym co nieco prawdy, gdyż któregoś dnia katowskie buty ktoś skradł. A że jedynie szewc bez butów chodzić może, tedy kat, pozbawiony jednego z podstawowych atrybutów katowskich, musiał w końcu zaprzestać wykonywania zawodu. A trzeba wam wiedzieć, że był to wyjątkowy i sumienny człowiek. Jak dotąd, z obowiązków wywiązywał się nienagannie, brał nadgodziny, a gdy trzeba było  to i robotę do domu przynosił. Nawet podczas nielicznych wolnych chwil dla treningu wieszał bieliznę lub ścinał grubaśne sosny. A tu takie coś! Pomyśleć, że nieodpowiedzialny, złodziejski wybryk skazał kata na bezczynność! Chodził więc kat po domu jak ścięty, żyć mu się nie chciało, raz nawet w mizerii skatował żonę. A wogóle, to popadł w wisielczy humor. Nawet nie spojrzał na daleko zaawansowany prototyp krzesła elektrycznego na baterie słoneczne, które miał zgłosić do konkursu młodych racjonalistów. A tymczasem rosła liczba skazańców, z którymi nie było co począć. Król Katafalii wprowadził nawet specjalne złagodzenie rygorów prawa i abolicjię, ale i tak nie zmieniło to sytuacji niedoszłych ofiar kata. Zniesiono nawet karę śmierci, zmieniając ją na dożywocie w długach bez widoków na przyszłość. Dość, że tak właśnie zakończyła się ta okrutna historia ostatniego kata, który w butach chodził. Jeśli nad ową historią zaś zastanowicie się nieco i wyciągnicie z niej wnioski, jak niteczkę z motka, to przyznacie mi bez bicia, że nie ma tego złego co by na gorsze nie wyszło. A ponadto pamiętajcie, że gdy fachowcom zabraknie narzędzi to i król może mieć kłopoty. Skoro więc i katem i królem być niedobrze, to już lepiej samemu na siebie wyrok wydać i samemu wyrok ów wykonać. Ba! Oby tylko był ktość, kto mógłby nas odciąć...

BAJKA O SZKLANEJ RURZE

Bajka o szklanej rurze zaczyna się mniej więcej tak. Za siedmioma murami, za siedmioma bzdurami była wielka szklana rura, zbudowana z dymnego szkła, przez które nie było świata widać. Jedynie w górze, u wylotu rury, majaczył okrągły, niebieski otwór. Kiedy mieszkańcy szklanej rury byli weseli, w otworze ukazywało się prawdziwe, złote słońce. Wtedy wszystko w rurze było złote a nawet za złote. Przeważnie jednak w otworze tkwiły ciężkie, czarne chmury. Było wtedy smutno, jakby zanosiło się w rurze na burzę. Przy okazji warto dodać, że prócz nazwy, nie było w rurze niczego ze szkła. Nie było więc szklanych domów ani kryształowych charakterów, nie było szklanej waty a nawet szklanek. Ba! Zabrakło kieliszków! Mieszkańcy szklanej rury żyli mimo to spokojnie i pracowicie. Nawet jeśli coś, czego pragnęli, było nieosiągalne, mawiali: "Szklane było i się zbiło...". Owszem, zdarzali się i tacy, którzy usiłowali wydostać się ze szkalnego państwa, ale ich zamiary były kruche jak szkło. Ci jednak, którym udało się przemyślnymi sposobami wspiąć po szklanych ścianach ku górze, kiedy tylko przekładali nogę na drugą stronę, spadali z rury na zbity pysk. Niektórzy próbowali forsować rurę od spodu, ale fundamenty jej były solidne, choć mawiano, że ma gliniane nogi. Ktregoś jednak dnia, gdy ludzie zaakceptowali prawie szklaną rzeczywistość swej szklanej rury, wydarzył się dziwny przypadek, który całkowicie zmieniał wszystko. Otóż pewien bezrobotny szklarz skonstruował przemyślny diament do cięcia szkła i tym diamentem pod osłoną nocy wyciął w szklanej rurze wielki otwór. Kiedy rankiem mieszkańcy z wielką ciekawością wyjrzeli przez ziejący otwór - oniemieli. Okazało się, że szklana rura znajdowała się wewnątrz jeszcze większej, jeszcze bardziej szklanej rury! Od tego momentu nikt już nie próbował opuszczać rodzinnej rury w obawie, żeby nie znaleźć się wewnątrz czegoś, co miało wymiar jeszcze bardzeji nieokreślony. Cóż, ponieważ to już koniec naszej historii, pora więc na morał. Z tym, że morał ten jest zapewne wielu bardzo dobrze znany a brzmi on mniej więcej tak: Nawet jeśli przeskoczysz, nie mów hop. Zorientuj się najpierw, czy wogóle warto było podskakiwać.

BAJKA O DWÓCH TAKICH, CO OKRADLI KSIĘŻYC

Opowiem wam teraz bardzo dobrze wam znaną bajkę o dwóch takich, co okradli Księżyc. A moja opowieść zaczyna się wiele lat temu, kiedy Księżyc znajdował się w pełni, w dodatku rozkwitu. Otóż wóczas pan Twardowski, dla lepszego wypełniania swej dziejowej misji, najął dwóch obiecujących ludzi. Obiecywali wszystko wszystkim. A nazywali się: Pierwszy i Drugi. Najsampierw Pierwszy zbałamucił wszystkie księżycowe ludziki i to tak, że zgodnym chórem obiecali Pierwszemu pomóc. A wtedy Pierwszy z Drugim zabrali się za dzielenie i parcelacje. Oczywiście dla siebie wybierali najtłustsze kęsy, które się w ustach i papierach same rozpływały bez śladu. Gdy się już opychali do syta, zabrali się do kolejnego dzieła. Otóż rozpoczęli budowę bazy Alfa. Początkowo Twardowski protestował, gderał o pryncypiach i księżycowym ludku, ale Pierwszy z Drugim rychło go przekonali, że baza Alfa to jest budowa drugiego Księżyca i wogóle. Zresztą co ja wam mówię, jak wy sami wiecie! Dość na tym, że w jakiś czas potem baza Alfa przypominała swoim widokiem ogród rajski, pełen zresztą niebieskich ptaków. Zresztą rychło owym ptakom zaczęto płacić za służalczość kosmiczne rachunki z prędkością światła, co doprowadziło do pogrążenia się Księżyca w koszmarne długi z widokiem na święty Nigdy. Jakby nie dośc tego wszystkiego, Pierwszy i drugi otoczyli bazę Alfa murem milczenia i pies z kulawą nogą by się o tym dowiedział, gdyby cierpliwość księżycowego ludku nie wyczerpała się, jak stara bateria łazienkowa. Przedtem jednakże nasi dwaj główni bohaterowie zabrali się cichcem do wyskubywania kogutowi pana Twardowskiego wszystkich krasnych piórek a nawet zapragnęli zarżnąć koguta na rosół! Tego już Twardowskiemu było za wiele! Zeźlił się okrutnie i wezwawszy na pomoc pewnego znanego nie tylko z bajek wąsacza - przegnał Pierwszego i Drugiego gdzie pieprz rośnie. A głównie na zasłużoną rentę, która im na pewno starcza. Niestety, było już za późno na wszelkie działanie, gdyż Księżyc ze wstydu pobladł tak bardzo, że stracił swój właściwy kolor i schował się za chmurami, które napłynęły nad cały Kosmos. Tylko kogut Twardowskiego ciągle pieje po nocach i ludziom na ziemi spać nie daje. A oni wtedy czują się tak, jakby z Księżyca spadli i wymyślają nowy morał do tej bajeczki. Nowy, gdyż stary brzmi: "Nie ma tego złego , co by na gorsze nie wyszło." Tylko - czy stare morały mogą nam się na co jeszcze przydać?

BAJKA O SKOKU WAWELSKIM

Nasza bajka o skoku wawelskim nie będzie się działa ani za górami, ani za lasami, jeno w krainie, którą zamieszkiwali potomkowie Lecha. Na wawelskim zamku rządził wówczas król Krak, zwany tak ze względu na wronie dźwięki, jakie wydawał latając po swym zamczysku. Otóż ów Krak postanowił któregoś dnia swój gród stolicą uczynić. Dla upamiętnienia tej decyzji wydał na zamku ogromne przyjęcie. Pod wieczór zaś rozpoczęły się harce, turnieje a swawole wszelakie. A więc najpierw był turniej, podczas którego mieli się potykać co znamienitsi rycerze. Niestety, jeden potknął się tak nieszczęśliwie, że padł Krakowi w oko i to razem z koniem. Następnym punktem igrzysk było wydawanie córki Wandy za mąż. Niestety, Wanda się nie wydała, gdyż się wydało, iż jej narzeczony był Niemcem i to w dodatku dewizowym. Ponieważ jednocześnie dewizą Wandy było nie chcieć Niemca, rzuciła się w wir wydarzeń i podobno nawet wpadła do Wisły, która to Wisła wpadła następnie do morza. Dość na tym, że sprawa Wandy zwarzyła humory biesiadnikom na czas jakiś, lecz niebawem zabawa ruszyła z kopyta. Punktem kulminacyjnym uroczystości zaś były skoki. Zawodnicy stanęli na udeptanym polu i kolejno próbowali Krakowi podskoczyć a ten ich miał utrącać. Co też i działo się tak długo, aż pojawił się pewien skubany szewczyk. Otóż ten szewczyk tak podskoczył Krakowi, że ten go nie sięgnął. Widząc zaś, iż podskakiwanie szewczyka zbytnio ludowi do gustu przypadło, napuścił na szewczyka smoka, czy też inną paskudę. Wkrótce szewczyk został wtrącony do lochu i tam zresocjalizowany na amen. Loch ten ludność potem "smoczą jamą" przezwała dla upamiętnienia skoku, który o mało do upadku Kraka nie doprowadził. Krak jednak długo jeszcze i udzielnie rządził, zanim miarka się przebrała i stało się to, co było mu krakane. Tu jednak kończy się nasza legenda. A że w każdej legendzie tkwi źdźbło prawdy, które w oczy kole, tedy pamiętacie, że jeszcze się taki nie urodził któremu bezkarnie podskakiwać pozwolą. A nad Wisłą zwłaszcza.

PIOTRUŚ FAN

Czy znacie bajkę o Piotrusiu fanie? Bajka ta jest wielce pouczająca, tedy słuchajcie a uczcie się. Otóż pewien bezdomny od urodzenie sierota i marzyciel imieniem Piotr, postanowił któregoś dnia kogoś polubić, czyli - jak to się dzisiaj mówi - stać się czyimś fanem. Ba, tylko kogo tu polubić? Wpatrywał się całymi dniami w telewizor, jak nie przymierzając, ginekolog w listę płac i nic. To znaczy owszem - schudł, zmizerniał , począł mówić od rzeczy i zdawało się, że to już koniec. W ostatnim geście rozpaczy Piotruś spróbował inaczej. Machnąłręką na telewizję, która do pomieszania go doprowadziła i postanowił się gdzieś zapisać. Ale było to takie czasy, że zapisywać się można było tylko tu a nie gdzie indziej, więc Piotruś zwątpił. Tym bardziej, że zapisywali się wyłącznie ci, którzy w życiu nie potrafili się wogóle zapisać. Ale tak im widać było pisane. Odmiennie niż Piotrusiowi. Owże, dnia pewnego i zupełnie przypadkiem ujrzał wielki tłum. Najpierw pomyślał, że dają darmo, ale nie, bilety były piekielnie drogie. Stłoczeni młodzi, wiekiem podobni Piotrusiowi, śpiewali fałszując, darli się jak stare kalesony i wymachiwali rękoma, tudzież poniekąd nogami. Niekiedy nawet jednocześnie. kiedy wrzask tłumu nieco ucichł, Piotruś dojrzał wielką estradę a na niej Jego. Idola! Wyjącego do mikrofonu. Zawył i nasz Piotr a ciałem jego wstrząsnęły takoż rytmicznie konwulsje. Tak, wiedział już - stał się prawdziwym fanem! Miał swego Idola! Wpatrywał się w niego, wsłuchiwał a nawet - jak to mówią - pałał ku niemu! Dość, że w ten prymitywny sposób skończyły się poszukiwania Piotrusia fana, który koniecznie chciał kogoś polubić. Cóż, w bajce tej jest oczywiście ukryty morał, choć ukryty tak niebdale, że widać go z daleka. W dodatku morał ten brzmi cichutko, jak chrząszcz w trzcinie: "kiedy chleba niedosyt i brak szmalu na igrzyska - trzeba dać ludziom Idola. Dać, zanim go sobie sami wezmą..."

Utwory chronione przez Stowarzyszenie Autorów ZAiKS. Wszelkie prawa zastrzeżone. www.agencja-as.pl